Powrót na Islandię z Katmandu zajął mi ponad 48h, przebiegał w sumie całkiem gładko. 12h w Katarze, 13h w Londynie, do momentu, kiedy nie wylądowałem w Keflaviku...
Czterdzieści minut marszu z lotniska do zaparkowanego w mieście samochodu, z 25 kg plecakiem, po oblodzonej ścieżce pieszo-rowerowej, z której oczywiście prawie nikt nie korzysta, nie należał do najłatwiejszych. Swoją drogą podziwiam i jednocześnie nie rozumiem ludzi, którzy wybierają się na Islandię na rowery! Serio! Jeśli w twojej głowie rodzi się pomysł, by spakować rower i ruszyć do krainy lodu i ognia to NIE RÓB TEGO!
Tu nie ma ścieżek rowerowych, no może poza tą jedną na lotnisko, więc objeżdżając wyspę dookoła korzystasz z tej samej drogi (o poboczu zapomnij, właściwie nie istnieje) co kierowcy TIRów czy autobusów widmo. Podobno istnieją tu autobusy i ktoś tu na tym pustkowiu nawet widział jakiś autobus komunikacji publicznej którym można objechać wyspę, to jednak bliżej temu do legend o elfach i trollach niż do niemieckich punktualnych czy też po prostu jakichkolwiek rozkładów jazdy.
Generalnie droga jest jedna tzw. jedynka i prawie na całej długości asfaltowa i to właśnie z niej korzystają wszyscy, łacznie z pasterzami owiec i co najgroźniejsze TURYSTAMI, a Ci z niewiadomych przyczyn widząc owcę czy konia na pastwisku stają się całkowicie nieprzewidywalni w swoim zachowaniu. Może uruchamia się w nich instynkt łowiecki albo jakiś inny... Co mam na myśli opiszę wykorzystując cytat z pewnej książki o Irlandii: "Irlandia to piękny kraj, gdzie mężczyźni są mężczyznami, a owce chodzą niespokojnie".
Tak czy inaczej turyści widząc owcę potrafią zatrzymać gwałtownie pojazd, by zrobić zdjęcie, bo oczywiście wyjazd na Islandię bez selfie z owcą czy koniem się nie liczy. Koń na tapecie musi być i basta. Zeszłej zimy dwójka turystów z Litwy postanowiła uwiecznić owcę na tapecie i jadąc główną drogą nagla zatrzymała pojazd. Jadący za nimi po oblodzonej drodze autobus nie był w stanie zahamować i by uniknąć zderzenia z Litwinami zjechał na bok i wypadł z drogi. W konsekwencji jedna osoba podróżująca autobusem zginęła, a kilkadziesiąt zostało rannych. (LINK)
Ale wracając do roweru, oprócz największego zagrożenia jakim niewątpliwie są turyści na drodze czeka na Was równie nieprzewidywalny i niemniej nieprzejednany wiatr, który potrafi wiać z każdej ale to każdej strony, a tu moi drodzy nie bardzo jest się gdzie schować. Drzewa Was też raczej nie ochronią. Dlaczego? Cóż...
Wiecie co zrobić na Islandii, gdy zgubicie się w lesie?
Należy wstać!
Wiatr nawietrzala i nawietrzala, a przed Wami kilkadziesiąt kilometrów otwartej przestrzeni do najbliższego miasta. By oddać skalę zjawiska opowiem pewną anegdotę. Kiedyś mój znajomy po przylocie na lotnisko otrzymał komunikat od pilota, że niestety nie mogą wyjść z samolotu, bo wiatr jest tak silny, że obsługa nie jest w stanie otworzyć drzwi od samolotu. Najbliższe kilka godzin spędzili patrząc się przez okno na płytę lotniska i wypijając cały dostępny na pokładzie zapas alkoholu.
Dodajcie do tego wiatru jeszcze deszcz, śnieg czy lód. Tak, jeśli rozważasz wyjazd na Islandię rowerem to ja dopuszczam również opcję, że możesz planować taki wyjazd i zimą. W sumie jak to mówią, w szaleństwie jest metoda.
Ale przecież nie o rowerach miało być, a o powrocie z Nepalu do krainy lodu i ognia, choć, by być bardziej poprawnym powinienem rzec krainy owiec i wiatru. No i Islandia od razu przypomniała mi jak bardzo kapryśną potrafi być krainą. Nie wiem czy się za mną stęskniła czy też obraziła, bo przywitała mnie zimnem, chłodem, śniegiem, wiatrem i rozładowanym akumulatorem w samochodzie. Po dwóch dniach podróży ostatnie czego oczekujecie o pierwszej w nocy to przedzieranie się w zimnie i wietrze do samochodu, który ku waszemu zaskoczeniu nie działa... I co tu teraz zrobić? Za 8 godzin zaczynacie pracę 200km od miejsca w którym jesteście, jest sobota i środek nocy. Gdzie dzwonić? Co robić? Wezwanie pomocy drogowej kosztuje niemal tyle co sam samochód, nie mam kabli ani startera, gdy próbuję zatrzymać jakieś przejeżdżające nocą samochody to omijają mnie szerokim łukiem przyśpieszając jeszcze do tego. Łapie taksówkarza, mówi, że nie ma kabli. Dzwoni na centralę, by zapytać czy inne taksówki nie mają. Zero. Nikt. Nie wierzę. Wracam do samochodu. Może przeczekam do rana. Zamarznięty panel przede mną szybko podpowiada mi, że nie jest to dobry pomysł. Wracam na lotnisko. I znów wiatr, mróz i oblodzona ścieżka.
Kumpel w Reykjaviku nie ma kabli, znajoma w Keflaviku smacznie śpi. Jedyna nadzieja to wypożyczalnie samochodów. Większość pozamykana. Avis o dziwo otwarty. Podchodzę i wyjaśniam sytuację. Odsyłają mnie do biura za parkingiem. No więc znów, wiatr, mróz i oblodzona ścieżka i slalom wśród zaparkowanych chaotycznie samochodów. Docieram. Mówią, że teraz to mechaników nie ma, a nawet jakbym chciał wypożyczyć samochód to i tak nie mają w nim kabli i startera. Wracam zrezygnowany na lotnisko. Wiatr, mróz i oblodzona ścieżka, w kółko to samo. Powtarzalność jak w Nepalskiej mandali. Obsługa też to samo. Nikt nie ma kabli. Wychodzę na zewnątrz szukać taksówkarzy. To samo. Brak kabli. No ja mandalę! Wracam i wychodzę, wychodzę i wracam. Może któraś taksówka jednak będzie miała te kable. Jest! O czwartej nad ranem udaje mi się znaleźć taksówkarza z kablami i starterem. Jedziemy. Wiatr, mróz już nie straszne myśle sobie. Docieramy na miejsce, otwieram maskę, podpinamy kable. Zero reakcji. Nic, kluczyk w stacyjce, podpięte kable i brak reakcji, a licznik taksometru bije. Po kilku minutach odpuszczamy. Wracam na lotnisko. 50 dolarów właśnie zniknęło w nieznanej mi czasoprzestrzeni. Postanawiam poczekać do rana. Może któryś z mechaników odpowie na moją wiadomość, którą zostawiłem na grupie POLACY NA ISLANDII. Po chwili oddzywa się Sebastian mieszkający w Keflaviku. Zobaczył moją wiadomość i podjedzie z kablami spróbować raz jeszcze. 5 rano, sobota, szok! Jest, podjeżdża na lotnisko i jedziemy razem do samochodu. Próbujemy raz jeszcze z kablami, tym razem 20 minut ładowania. Nic, znów brak reakcji. Samochód stoi zimny jak stał. Widać, że dzielnie pracuje na swoje imię. W dniu, gdy go kupiłem ochrzciłem go dla żartów imieniem: "Janusz Podróży", widać, że wziął sobie do serca tę nazwę i dumnie się jej trzyma.
Zrezygnowani wracamy na lotnisko. Sebastian deklaruje, że jak coś to po pracy przyjedzie raz jeszcze i weźmie akumulator na prostownik czy jak to się tam zwie, i podładuje go przez kilkanaście godzin i następnego dnia spróbujemy raz jeszcze. Złoty człowiek!
Na lotnisku znów chodzę od punktu do punktu i pytam co by tu zrobić. Odsyłają mnie do mechaników. Powinni już być. Idę. Znów wiatr, mróz i oblodzona ścieżka i zmieniony już nieco slalom samochodów. W wypożyczalni mówią, że nie mogą pomóc. Że kamery, że mają swoją robotę, że jak kable nie pomogły to musi to być coś innego. Wracam zrezygnowany i znów ten wiatr, mróz i oblodzona ścieżka. Aha no i ciemność. Tak, panująca wkoło ciemność, dwie nieprzespane w samolocie noce nie sprzyjają rozwiązywaniu problemów. Do pracy to już na pewno dziś nie dotrę. Za 2 godziny mam być w bazie, a z lotniska są 3 godziny jazdy... Nie takiego powrotu na Islandię się spodziewałem.
Zrezygnowany udaje się do Pauliny, znajomej z Keflaviku. Właśnie wstała i zaprasza na herbatę. Takiej propozycji nie sposób odmówić. Do tego ciepłe bułeczki i chwila, by zapomnieć o akumulatorze, zebrać myśli i nieco odetchnąć. Pomaga. Dzwonię do mechanika. Jest! Nie śpi, to znaczy już nie śpi. Obudziłem go telefonem. Mówi, że może podjechać. Będzie za pół godziny z kablami. Mówi, że musi się udać. Do trzech razy sztuka jak to mawiają. Ruszamy więc do samochodu. Wyjmuje kable, podłącza i jest! Działa. Magia. Znaczy się dla mnie magia, mechanik mówi, że to o jakąś masę chodziło. Przytakuję ze zrozumieniem, choć mechanik i tak wie, że trafił na Januszy. Islandzkich Januszy podróży.
0 comments :
Post a Comment