Usiadłem nad brzegiem rzeki i płakałem.
Chciałem łzami wypełnić wyschnięte koryto.
Może morze powróci - pomyślałem.
Na próżno. Skazę na zawsze tam już wyryto.
Oczy me całe wyschły od soli,
Piach pokryła warstwa suchego puchu,
Krocząc wzdłuż brzegu powoli,
Zatrzymałem się na moment w bezruchu.
Pod stopami usłyszałem muszli trzask,
To serce morza pękało w agoni,
Wydając ostatni odgłos, cichy wrzask,
Ginęło już w martwej wody toni.
Słony wiatr otulił me ciało,
Gdy gnając po stepie daleko,
Spostrzegł jak wody jest tu mało,
Wykrzyczał do morza: Ty Kaleko!
Twa świetność całunem została spowita,
Solą zbrukano Twe wyschnięte lica,
Wyglądasz jakbyś była tu bita,
Ale milczysz gdy umiera Twa okolica.
Gdy Cię zobaczyłem byłaś obdarta z szat,
Bezbronna, bezradna, na granicy istnienia.
Umierasz w ciszy przez dziesiątki lat,
Nie ruszając dumnego uzbeckiego sumienia.
Wkrótce Cię zapomną,
Może nigdy nie pamiętali...
Wnukowie się upomną,
Gdy staną na nędznej szali.
A ta się przechyli i rozpęta lawinę,
Nie wodą a zimną krwią Cię wypełni.
Przestaniesz istnieć - ja Cię nie winię,
Oto, że wkrótce znikiesz już w pełni.
0 comments :
Post a Comment