Mapy mają tę własność, że godzinami można się w nie wpatrywać. Są indykatorem olbrzymich zmian społecznych, ekonomicznych, politycznych czy klimatycznych, które zachodzą tam gdzieś kilkadziesiąt, kilkaset, kilka tysięcy kilometrów od nas. Nieustannie się zmieniają, ulegają mniejszym bądź większym przeobrażeniom. Są zwierciadłem świata. Odbijają rzeczywistość, po czym kodują ją w formie linii, kropek, mniejszych i większych punktów, kolorów, nazw i numerów. Są niezwykłym zapisem miliardów istot żywych, ich przemieszczeń, narodzin i śmierci, upadków i powstań.
Niejednokrotnie spoglądam na mapę i oczyma wyobraźni przenoszę się w amazońskie, wciąż lecz jeszcze niedługo, dziewicze puszcze brazylijskiego interioru, porzucone wraki zardzewiałych statków w wymarłych rybackich wioskach nad wyschniętym brzegiem jeziora Aralskiego (kiedyś zwanego morzem) w Uzbekistanie, patrzę na mongolskie stepy na których po dziś dzień rodziny rozkładają skórzane jurty spod których wydobywa się zapach gorącej herbaty z masłem gotowanej na ognisku z wyschniętego końskiego łajna, widzę ostatnie karawany przemierzające saharyjskie piaski w Mali w drodze do zniszczonego przez islamistów Timbuktu, czy olbrzymie amerykańskie ciężarówki gnające po północnym zaśnieżonym frontierze Kanady.
Mapy posiadają moc tworzenia i niszczenia. Mogą być przyczyną konfliktów i sporów ale także rozwoju i dobrobytu. Upadek muru berlińskiego sprawił, że niektóre granice upadły, inne powstały, przesunęły się, wpadły w stan letargu, uśpienia lub całkowicie się ulotniły, rozsypały w drobny pył niczym ceglane fragmenty znienawidzonego muru. Europa stanęła na drodze zjednoczenia, otwartości, pojednania. Znikająca linia podziału stworzyła nową rzeczywistość.
Kilka tysięcy kilometrów dalej na zachód inna linia o mało co nie doprowadziła do wybuchu wojny między Nikaraguą, a Kostaryką. Te graniczące ze sobą państwa Ameryki Środkowej w 2010 roku stanęły na krawędzi poważnego konfliktu zbrojnego. Powodem był błąd w Google Maps. Informatycy błędnie zaznaczyli granicę między obu krajami u ujścia rzeki San Juan, powiększając terytorium Nikaragui o niewielką wyspę Calero. Dowództwo armii nikaraguańskiej wykorzystując sytuację wkroczyło na wyspę. Kostaryka, która od 1949 roku nie posiada swojej armii, wysłała w ten rejon specjalne oddziały policji. Jednocześnie rząd z San Jose oskarżył sąsiada o wtargnięcie na swoje terytorium i zwrócił się do Organizacji Państw Amerykańskich o interwencję w tej sprawie. Po kilku dniach oba państwa wycofały swoje siły z regionu granicznego.
Na Morzu Wschodniochińskim Japonia od kilkudziesięciu lat toczy spór z Chinami o niewielkie, niezamieszkałe wyspy Senkaku. Rejon Kaszmiru targany jest terytorialnymi potyczkami Chin, Indii i Pakistanu, atomowych mocarstw. W ich wyniku rok rocznie podczas wymiany ognia ginie kilkunastu żołnierzy.
Śmierć za kamienie, na kamieniach kaszmirskich gór. Kamienne serca marmurowych przywódców i porzucone na kamienistych zboczach kamienie losów ludzkich. Nie mają głosu ale wyrytą głęboko historię. Skazę, niezmywalne, często zapominane znamię.
Albert Einstein kiedyś powiedział: 'Nie wiem jak będzie wyglądała trzecia wojna światowa ale czwarta będzie na kamienie i patyki.' A w mojej wyobraźni, tej czarnej, ciemnej części pełnej kolców i cierni widzę płonące kamienie gór.
Tymczasem na świecie wciąż istnieją granice nie wyznaczone, punkty przerywane, drobne ciągnące się za sobą kropki na mapie. Z upływem lat i rozwojem ludzkości wydawać by się mogło, że w dobie globalizacji kwestie sporów granicznych będą zanikać, odchodzić do lamusa, chować się pod warstwą kurzu codziennych problemów. Rzeczywistość jest jednak zgoła odmienna. Każdego niemal dnia powstają nowe granice, nowe linie podziałów, nowe dramaty ludzkie, tragedie. Nowe mapy.
Stoję na recepcji hostelu na jednej z wysp Fidżi. Mimo, że w swoim życiu widziałem prawdopodobnie setki, jeśli nie tysiące map to stoję jak wryty, skamieniały. Mój wzrok nie może się oderwać. Spoglądam na mapę świata, taką zwyczajną, polityczną. Kilka kolorów, linii podziału granic, napisów, jednak coś się nie zgadza.
Rodząc się w Europie, w jej samym geograficznym centrum, w kraju związanym od tysiąca lat z jej historią i niejednokrotnie determinującym w mniejszym bądź większym stopniu jej losy, jestem uczony pewnego obrazu. Obrazu świata, który wpajany jest nam od dziecka. Wypijamy go wraz ze szkolnym matczynym mlekiem siedząc w drewnianej ławce podstawówki na lekcjach geografii czy historii. Pierwsza mapa, kolejna i każda następna wyglądają niemal identycznie. Oczywiście zmieniają się na nich daty i granice, nazwy państw i miejscowości ale w gruncie rzeczy wszystkie te mapy wyglądają tak samo. Jest Łódź znajdująca się w centrum Polski, Polska w centrum Europy, Europa w centrum świata. Tak jest, było i długo jeszcze będzie. Państwa upadną i powstaną, zmienią się granice, a punkt który wskazuje obecnie Łódź na mapie za kilkaset lat będzie nadal tym samym punktem, być może o innej nazwie czy liczbie ale wciąż będzie tym samym, geograficznym centrum Europy i Świata mogło by się wydawać. Tu w hostelowej recepcji nie ma tego punktu, jest daleko, schowany, zapomniany, zupełnie nieistotny. Odpłynął. Tu tym punktem jest olbrzymi błękitny ocean. Otaczają go inne, mniejsze punkty. Są wyspy Nauru, Kiribati, Samoa, Hawaje. Jest i Fidżi, centrum Pacyfiku, centrum świata.
To właśnie tu uświadamiam sobie jak łatwo centrum staje się peryferiami, a peryferia centrum. Biel zamienia się w błękit, a czerwień w krzyż św. Jerzego. Jak kilka kresek na mapie może zdeterminować naszą tożsamość, to kim jesteśmy i kim się czujemy.
Przemierzając świat uczymy się go na nowo. Zmienia się nasze otoczenie, nasza rzeczywistość, nasze zwyczaje, nasze mapy. Mapy naszego świata, kultury, języka, poznania. Mapy naszego dzieciństwa, przeszłości ale i przyszłości. Mapy dzisiaj.
Podróżując, studiując, rozmawiając, pomagając bądź niszcząc zmieniamy te mapy, kształtujemy je na nowo i sami wyznaczamy nowe granice. Granice nas samych.
0 comments :
Post a Comment